wtorek, 27 października 2009

Indianie Uros

Peru to niesamowity kraj, o niezmiernie bogatej historii. W każdym miejscu spotyka się przedkolumbijskie ślady mieszające się ze współczesnością.

Większość kraju leży na wysokości około 3500 – 4000 metrów nad poziomem morza. W związku z tym oddychanie jest utrudnione. Każdy krok pod górę to niesamowity wysiłek. Po przejściu 30 m w górę większość turystów zatrzymuje się, żeby złapać oddech. Z wysokością związany jest też ból głowy. Wszechobecna herbata z liści koki pobudza organizm do lepszego funkcjonowania i troszkę zmniejsza ból głowy. Jednym z celów mojej podróży było miasteczko Puno, a właściwie przylegające do miasta jezioro Titicaca, uważane za najwyżej położone na świecie żeglowne jezioro świata. Znajduje się na wysokości 3821 m npm. Jego średnia głębokość to 140 – 180 m (maksymalna 304). Jest też największym wysokogórskim jeziorem świata – jego powierzchnia wynosi 8300 km2; ma 230 km długości i 97 km szerokości. Podzielone jest między dwa kraje: Peru i Boliwię.
Nazwa Titicaca pochodzi z języka Indian Keczua i oznacza dwa zwierzęta: pumę – titi oraz gatunek zająca – caca, gdyż kształt jeziora przypomina właśnie te dwa zwierzęta.
Z powstaniem jeziora związana jest indiańska legenda, według której w tym miejscu była kiedyś bardzo żyzna dolina. Mieszkali w niej wspólnie bóg Inti i ludzie. Mieszkańcy mogli korzystać ze wszystkich dobrodziejstw miejsca, ale nie mogli wchodzić na okoliczne wzgórza. Jednak, jak to zwykle bywa, ludzie nie usłuchali zakazu i nękani ciekawością weszli na wzgórza. Zbudzili w ten sposób wygłodniałe pumy, które ich pożarły. Widząc to bóg Inti rozpłakał się, a z jego łez powstało jezioro, którego woda do dziś ma lekko słonawy smak.Mimo niewątpliwego piękna nie samo jezioro przyciąga do Puno tłumy turystów z całego świata, lecz łatwość dostępu stąd do pływających wysp Indian z plemienia Uros.
Wody jeziora porośnięte są rodzajem trzciny zwanej totora. To właśnie totora jest powodem niezwykłości tego miejsca.
Z portu w Puno w godzinach rannych bez problemu można wynająć motorówkę w kierunku wysp Uros. Kilkadziesiąt minut płynięcia łódką i na horyzoncie wyłaniają się pływające wyspy z żółtymi domami, zbudowanymi z wysuszonej trzciny totora.
Totora ma długie i gęste korzenie, które łączą się ze sobą, tworząc dosyć stabilną platformę, po której można chodzić. Właśnie ten fakt wykorzystali Indianie Uros. Odkryli, że naturalne platformy totora mają około 3 metrów grubości i utrzymują znaczny ciężar, nadając się do budowania wysp. Największe z wysp mają średnicę około 20 metrów, a jej wybudowanie trwa około roku. To właśnie na tych platformach budowane są domy ze ściętej trzciny totora.
Indianie Uros od wieków chcieli być niezależni od pozostałych plemion indiańskich, zamieszkujących ten region. Aby Inkowie nie podbili ich, zrezygnowali z pobytu na stałym lądzie i przenieśli się na pływające wyspy. Zgodnie ze swoimi wierzeniami Uros mają czarną krew i właśnie strach przed jej wymieszaniem z krwią zwykłych śmiertelników był jednym z powodów izolacji na pływających wyspach.
Prawdę mówiąc, było to też dla nich błogosławieństwem, gdyż izolacja uchroniła ich od wielu groźnych chorób i pozwoliła zachować własny język. Do niedawna używali języka uros, w przeciwieństwie do reszty Peru, gdzie obok hiszpańskiego powszechnie używa się języka kechua lub aymara.
Indianie Uros są bardzo gościnni, chętnie przyjmują turystów i pokazują im jak żyją, gdyż jest to dla nich jeden ze sposobów utrzymania. W zamian za przyjęcie zostawia się dla nich owoce, których na wyspach nie można wyhodować oraz kupuje się ręcznie wykonane ozdoby.
Na każdej z wysp mieszka kilka rodzin, które mają swojego wodza. Wódz decyduje o każdym aspekcie życia mieszkańców wyspy. Jak sami Indianie przyznają, nieraz dochodzi do kłótni między wodzem i którymś z mężczyzn z tej samej wyspy – wtedy biorą piłę i rozpoczyna się przepiłowanie wyspy na dwie części. Poszczególne rodziny mogą wybrać, z którym wodzem chcą pozostać. Zbuntowany nowy wódz z rodzinami, które wolą jego rządy, odpływa kawałek dalej ze swoją częścią wyspy. Jako że wyspy są rzeczywiście pływające, każda z nich przywiązana jest do rodzaju kotwic, które utrzymują je w miejscu.
Po przypłynięciu na wyspy Uros najgorszy jest pierwszy krok, gdyż nie ma się świadomości stabilności podłoża. Podczas chodzenia wyczuwa się lekkie kołysanie podłożem, ale ogólnie jest to dość przyjemne uczucie.
Trzcina totora jest wszechobecna. Na części wyspy rośnie ona naturalnie, na głównym placu jest wycięta i wyschnięta – służy za dywan. Ścięta trzcina dosyć szybko zaczyna gnić, dlatego mniej więcej co dwa tygodnie trzeba wymieniać dywan na świeży.
Większą trwałość mają domy budowane z plecionej totory – ich trwałość obliczona jest na około siedem miesięcy, po tym okresie przez około tydzień budowany jest nowy domek. Na wyspie odbywa się normalne życie – takie, na jakie pozwalają warunki. Prymitywne palenisko pełni rolę kuchni. Palenisko rozłożone jest na wilgotnych korzeniach totory, chroniących wyspę od spłonięcia.
Totora to nie tylko materiał budowlany, ale i pożywienie. Młode pnącza często są zjadane przez Indian Uros. Jako że jezioro jest ich domem, podstawę diety stanowią ryby oraz kartofle uprawiane na wyspach. Dietę uzupełniają świnki morskie, hodowane przez mieszkańców – to peruwiański przysmak narodowy. Uprawa warzyw, które nie wymagają dużej ilości ziemi jest możliwa dzięki przywiezieniu ze stałego lądu niewielkiej ilości ziemi i rozsypania jej na wyspowych poletkach, które dla uzyskania większego ciepła przez wiele dni przykryte są wszechobecną totora.
Ubrania Indian Uros mają charakterystyczne jaskrawe kolory. Czerwony, niebieski, złoty to typowe kolory ubrań kobiet. Naturalna biel charakteryzuje męskie stroje.
Totora to również materiał do tworzenia łódek zwanych balsa, którymi można przemieszczać się między poszczególnymi wyspami.
Na jednej z wysp znajduje się miejscowa szkoła, a w niej radosne i niezwykle głośne dzieci. Zaskoczeniem był widok dzieci kąpiących się w wodach jeziora – temperatura wody jest raczej niska. Mimo tego gromadka dzieci z radością chlapała się w wodzie.
W szkole indiańskie dzieci, w zamian za przywiezione prezenty: parę ołówków i blok rysunkowy, zaśpiewały kilka tradycyjnych pieśni oraz zaczęły z dziecięcą prostotą bawić się z nami.
Na wyspach widać już ślady udogodnień XXI wieku: baterie słoneczne, odbiorniki radiowe, telewizor w świetlicy, przy którym wieczorami Indianie gromadzą się, aby obejrzeć nowele filmowe.
Życie na wyspach jest bardzo ciężkie. Z powodu wysokości i dużej wilgotności panuje tam ciągle niska temperatura, do której – jak twierdzą sami mieszkańcy można się przyzwyczaić.

wtorek, 20 października 2009

Cezarea Nadmorska

Cezarea Nadmorska, Cezarea Palestyńska, Caesarea Palestina, Caesarea Maritima, Caesarea Stratonis, Stratonis Turris, obecnie osada Kajsarije, to miasto portowe w Palestynie nad Morzem Śródziemnym, założone 37-34 p.n.e. przez króla Judei Heroda I Wielkiego na terenie dawnej osady helleńskiej, zwanej Wieżą Stratona, a ku czci Oktawiana Augusta, adoptowanego syna Cezara, nazwane Cezareą.Na północnym wybrzeżu Judei brakowało naturalnego portu głębokowodnego i dlatego Herod wybudował go od zera w Cezarei, używając przy wznoszeniu ogromnych fundamentów nowatorskiej techniki z zastosowaniem potężnych kamiennych bloków.
Cezarea była siedzibą rzymskich prokuratorów Judei i Samarii oraz przez prawie 600 lat Cezarea stolicą rzymskiej prowincji Judei. Cesarz Wespazjan podniósł miasto do rangi kolonii rzymskiej z tytułem Colonia Primo Flavia Augusta Caesariensis. Za panowania Aleksandra Sewera miastu nadano nazwę Metropolis Provinciae Syriae Palestinae. Cezarea wymieniana jest często w źródłach starożytnych, a dokładnie została opisana przez Józefa Flawiusza w „Dawnych dziejach Izraela" i „Wojnie żydowskiej". Ośrodek hellenizmu w hebrajskiej Palestynie. Punkt oparcia Rzymian w czasie wojny żydowskiej (66-70). Jeden z głównych ośrodków starożytnego chrześcijaństwa, związany z działalnością apostołów Piotra i Pawła (więzionego tu 2 lata).
Około 231 w Cezarei Nadmorskiej przebywał filozof i teolog Orygenes, który założył tu szkołę filozoficzną. Z Cezarei Nadmorskiej pochodzili historycy Euzebiusz (biskup Cezarei) i Prokopiusz. Za czasów swej świetności miasto było jednym z wielkich portów handlowych Cesarstwa Rzymskiego. Cezarea straciła na znaczeniu w okresie panowania bizantyjskiego i arabskiego. W czasie wypraw krzyżowych przeżyła gwałtowny upadek, a w roku1256 została całkowicie zburzona. Z uwagi na rozmiary miasta w wyniku dotychczasowych wykopalisk udało się odsłonić jedynie niewielką jego część. Do dziś zachowały się ruiny budowli rzymskich (hipodrom, amfiteatr na 3500 miejsc, akwedukt z II w., domy z mozaikami) i bizantyjskich (V-VI w.), ruiny synagogi, mury miejskie z bramą i resztki katedry z czasów wypraw krzyżowych (XIII w.).
Ruiny Cezarei są rozległe i tylko częściowo odkryte i przebadane. Na dzieje miasta nakładają się pozostałości czterech epok: rzymskiej, bizantyńskiej, arabskiej i krucjat. Najuboższe są arabskie, prawie niewidoczne. Bo Arabowie we wczesnym etapie swego rozwoju, kiedy opanowali miasto w roku 640, nie byli jeszcze ludem cywilizacji miejskiej, lecz pustyń.
Cywilizacja – w tym wypadku bizantyńska – nie upadła pod wpływem uderzenia z zewnątrz, lecz na skutek utraty motywacji do jej pielęgnowania. Tak się właśnie stało po najeździe Arabów, którzy w VII wieku zniszczyli wschodnie prowincje Bizancjum i zahamowali wspaniale kwitnące chrześcijaństwo na Wschodzie.
Niektórzy uważają, że Bizancjum narodziło się nie tylko w Konstantynopolu, dokąd w roku 330 Konstantyn przeniósł się ze swoim dworem z Wiecznego Miasta, ale i w Cezarei. W tym drugim przypadku dlatego, że zamieszkały tam biskup, pisarz i historyk, Euzebiusz, stworzył dla Bizancjum doktrynę: jak Chrystus panuje w niebie, tak z woli Boga ziemską władzę dzierży Konstantyn, pierwszy cesarz chrześcijański. A po nim – jego następcy. Doktryna ta obowiązywała na chrześcijańskim Wschodzie aż do upadku Konstantynopola w roku 1453, które to zdarzenie przyniosło ostateczny kres trwaniu ponad tysiącletniego cesarstwa chrześcijańskiego.
Tak intensywny rozwój Cezarei nastąpił nie w okresie rzymskim, lecz w bizantyńskim i obejmował trzysta lat, aż do owej złowróżbnej daty, roku 640. Miasto mogło liczyć podówczas nawet sto tysięcy mieszkańców, stając w rzędzie największych skupisk ludzkich w basenie Morza Śródziemnego.
W pierścieniu nowych murów, znacznie rozleglejszych aniżeli rzymskie, zamknięto lawinowo powstające dzielnice. Dobudowano kolejny akwedukt, funkcjonowały stare termy, zakładano nowe, budowano wspaniałe wille, po których pozostały przecudne posadzki mozaikowe, odkrywane niekiedy na terenie okolicznych kibuców, daleko od centrum miasta. Pogańskie świątynie rozebrano. Na ich miejscu wystawiono kościoły, bardzo liczne, skoro samych martyriów było aż dziewięć.
Na sztucznie usypanej przez Heroda Wielkiego platformie, gdzie wznosiła się najwspanialsza świątynia rzymska Romy i Augusta, stanął teraz ogromny kościół św. Prokopiusza, lokalnego męczennika, opiekuna i patrona miasta. Jego kult był tak powszechny w Cezarei, iż noworodkom nadawano jego imię: Prokopiusz i Prokopia, w zależności od płci dziecka.
Euzebiusz opisał męczeństwo tego chrześcijanina podczas ostatniego prześladowania za panowania Dioklecjana, a na Wschodzie – Maksymina. Najsroższe bowiem prześladowania miały miejsce właśnie w Cezarei, w której odsetek ludności chrześcijańskiej był najwyższy w całej rzymskiej Palestynie.

Geneza chrześcijaństwa sięga czasów apostolskich, samych Piotra i Pawła, ale także Filipa, który niejako wyspecjalizował się w nauczaniu ludności greckiej z miast nadmorskich, w tym Cezarei. W pierwszych dekadach III wieku przeniósł się tu z Aleksandrii prześladowany straszliwie za Decjusza w roku 251 sam wielki Orygenes, założyciel sławnej biblioteki, wzbogacanej później przez Pamfiliusza, ale głównie przez Euzebiusza z Cezarei.

Największa na Wschodzie biblioteka chrześcijańska nie ustępowała nawet aleksandryjskiej. Korzystali z jej zasobów wielcy doktorzy Kościoła, jak Hieronim, czy Grzegorz z Nazjanzu.

Z nostalgią krążę po mizernych resztkach tego ważnego miasta chrześcijaństwa, obwiedzionego murami przez krzyżowców, pospiesznie stawianych w roku 1252 w obecności króla Ludwika Świętego.

Jak się miało okazać – na próżno… cztery lata później Cezarea Nadmorska została całkowicie zburzona.

środa, 14 października 2009

Rio Cueiras

W poniedziałek o 5.30 w Novo Airão świat zaczyna budzić się z nocnego odpoczynku. Delikatnie światło poranka zwycięża nad ciemnością nocy. Z każdej strony słychać głosy wskazujące, że zaczyna się kolejny zwyczajny dzień. Od strony Rio Negro słychać odgłosy pojedynczych silników wprawiających w ruch małe łódki. Kogut pianiem obwieszcza narodzenie się nowego dnia. Brzęk garnków i zapach parzonej kawy zwiastuje śniadanie dla wielu rodzin. Na zielonej w żółte pasy mieszkalnej barce „Jabuti” trwa niecodzienny ruch. Wraz z jej właścicielką Ellitą za chwile wyruszę, aby zapoznać się z Rio Cueiras. Silnik już się rozgrzewa. Ostatnie czujne spojrzenie Ellity na mechanizm i wyposażenie i już można odwiązywać linę cumowniczą. Rozpoczyna się sześciodniowa przygoda. Po chwili wschodzące słońce nagradza nam trud wczesnego wstania. Czerwona tarcza słońca wznosi się nad rezerwatem archipelagu wysp Anavilhanas ukazując nam wspaniałość barw, którą cieszyć się mogą ci, którzy z samego rana gotowi są wstać do swoich zajęć. Przed nami 18 godzin podróży.
„Jabuti” to były pełnomorski jacht o aluminiowym kadłubie, który po wielu przygodach zamienił żagiel na silnik i po przeróbkach, dokonanych własnoręcznie przez Ellitę, stał się wygodnym pływającym domem. Zamiana żagla na silnik pozwoliła na spokojne pokonywanie rzek amazońskich, jednak, jako nieprzystosowana do takiego typu napędu, łódka przemierza Rio Negro z „szaloną” prędkością siedmiu węzłów.
Celem naszej podróży jest zobaczenie dzikiej puszczy amazońskiej nad brzegami rzeki Cueiras. Mamy nadzieję zobaczyć żółwie, które w tym okresie składają jaja oraz, królujące wśród węży, anakondy. Z założenia, mimo sporej ilości zapasów, jedziemy „na biedaka” czyli będziemy żywić się tym, co znajdziemy w puszczy amazońskiej. Nie łudzimy się i nie liczymy na znalezienie owoców, które mogłyby zaspokoić nasz głód - tych po prostu nie ma w dziko rosnącej puszczy. Mamy jednak spinning i ogromną ochotę na świeżą rybkę, np. tukunare upieczoną na plaży czy usmażoną na patelni.
Pierwsze siedem godzin płyniemy wśród niezliczonych wysp z archipelagu Anavilhanas. Mimo że mamy już koniec września, jeszcze jest dużo wody w rzece. Każdego roku amazońskie rzeki od grudnia do końca lipca przybierają o 10 – 15 metrów, aby następnie w okresie suszy oddać zbyt duży zapas wody. W niektórych miejscach pokazują się piękne plaże, jednak płynąc wówczas trzeba bardziej uważać na mielizny i wystające pnie zalanych drzew, zderzenie z którymi może poważnie uszkodzić statek. Co jakiś czas słodkowodne delfiny, zaczerpując powietrza, spoglądają z zaciekawieniem na nas, tak jakby chciały zapytać dokąd zmierzamy.
Za nami został archipelag wysp - jak twierdzą Brazylijczycy, jest to największy na świecie archipelag wysp na słodkowodnej wodzie. Wpływamy do rzeki Cueiras.
Po lewej stronie mijamy osadę Indian Kambega. Osada rozczaruje wszystkich, którzy myślą o dziko mieszkających Indianach, z opaską wokół bioder, z łukiem w ręku i malunkiem na twarzy polujących wśród amazońskiej puszczy. Przed nami wyłaniają się stojące na palach drewniane domki, przykryte blachą. Wśród budynków wielkością wyróżnia się szkoła oraz ośrodek zdrowia. To owoc rządowych projektów zapewniających wykształcenie i opiekę zdrowotną. W tych osadach wykształceni Indianie zatrudnieni na etacie nauczyciela uczą dzieci w szkole podstawowej. Również wykształcone Indianki, pielęgniarki, troszczą się o zdrowie swoich współplemieńców.
Im dalej wpływamy w rzekę Cueiras, tym jej koryto staje się coraz bardziej wąskie, kręte i zarośnięte drzewami.
Od czasu do czasu mijamy Indian, którzy na małych łódkach, napędzanych popularnymi w Amazonii silnikami zwanymi „rabeta”, udają się na połów ryb albo w odwiedziny do sąsiednich osad. „Rabeta” to ekonomiczny silnik spalinowy z długim ogonem, na końcu którego znajduje się śruba okrętowa - ogon to po portugalsku „rabo”, stąd popularna nazwa „rabeta” dla tego typu silnika.
Coraz częściej mijamy wystające z wody pnie drzew, które tworzą piękny widok starego, zniszczonego lasu. Wpływamy do igarape Escondido - tutaj przenocujemy. Stojące wśród wystających z wody suchych pni drzew Escondido przygotowało dla nas wspaniałe przyjęcie. Zachód słońca w absolutnej ciszy to nagroda za całodniową podróż. Niebo co chwila zmienia swoją barwę. Wszystkie odcienie czerwieni ukazują się przed naszymi oczami. Po chwili jednak widowisko kończy się i ogarnia nas nieprzenikniona ciemność.
Jest szósta po południu. Puszcza budzi się do życia. Odzywają się różne gatunki żab i chrząszczy. Wspaniały koncert nie trwa jednak w nieskończoność. Nagle zalega cisza i po chwili słychać tylko nawoływania ptaków. Później w nocy rozpoczyna się kolejny żabi koncert - to inny gatunek przypomina o swoim istnieniu. Noc w puszczy to doświadczenie różnorodnych głosów, które budzą się do życia o określonej porze. Ci, którzy mają troszkę doświadczenia spania w puszczy, potrafią na podstawie odgłosów określić, która jest godzina. Zaskoczeniem jest brak stworzonek typu komary, które swoim istnieniem potrafią przerodzić w piekło niejedną noc. Nie trzeba używać moskitiery, aby mieć spokojną noc wśród nocnego puszczańskiego koncertu.
Wraz z nadejściem świtu, o 6 rano, koncert ptaków zachęca nas do podjęcia wyzwań kolejnego dnia przygody. Aromat ciepłej kawy budzi nas z resztek snu. Ruszamy w górę rzeki Cueiras. Prąd jest silny, ale nasz statek, dzięki sternikowi, dzielnie daje sobie radę, wymijając pnie wystające z wody. Słodkowodne delfiny towarzyszą naszej podróży. Motyle w kolorach tęczy tańcem wskazują nam na piękno, jakie otwiera przed nami Amazonia. Mijamy ostatni domek z rzadka spotykanych mieszkańców. Po trzech godzinach docieramy do celu naszej podróży. Mimo że poziom wody, jak na tę porę roku jest wysoki i plaże jeszcze nie ukazały się w całej swojej okazałości, zgodnie z planem zatrzymujemy się przy igarape do Tucunare.
Zaraz po zacumowaniu udajemy się motorówką na poszukiwanie śladów obecności żółwi i anakond. Rozpoczynamy krótką, lądową, część naszej przygody. Przedzierając się wśród traw i krzaków szukamy śladów żółwiej obecności. Trzeba uważać na długie, ostre kolce niektórych palm. Niepozorną, a ostrą jak brzytwa, trawę zdolną przeciąć skórę. Spoceni po dłuższym poszukiwaniu dajemy za wygraną. Jutro rano znowu będziemy próbować naszych sił.
W drodze powrotnej, jako że płynęliśmy wiosłując, udało nam się zaskoczyć naszych sąsiadów. Czteroosobowa rodzina wydr bawiła się w najlepsze kiedy wracaliśmy na „Jabuti”. Najmłodsi z rodziny wychodzili na stromy brzeg i zjeżdżali do wody. Starsi bawili się z nimi w wodzie. Po pewnym czasie zostaliśmy zauważeni. Groźne parsknięcia i szczerzenia zębów miały nam pokazać, że to terytorium jest już zajęte i mamy poszukać sobie innego miejsca. Spokojnie przepłynęliśmy obok wydr i udaliśmy się do naszej barki.
Kolejny dzień to ponowne poszukiwanie żółwi i węży. Niestety, na naszej drodze spotkaliśmy tylko wiele miejsc, gdzie już dawno temu żółwie złożyły jaja - często zostały wyjęte przez różne stworzenia . Rozrzucone skorupy pokazywały nam ślady bytności wielu zwolenników żółwich jaj. Nie udało nam się spotkać też żadnej anakondy. Wiele miejsc gdzie miały swoje gniazda i drogi, które przemierzały utwierdziły nas w przekonaniu, że w tym roku zbyt późno przybyliśmy.
Kiedy koło godziny 9.00 słońce zaczęło mocniej prażyć, rozpoczęliśmy naszą wyprawę w górę Rio Cueiras, aż do Rio Branquinho. Piękna wyprawa, podczas której, mimo dużej ilości wścibskich muszek, udało się zaobserwować wiele ptaków wodnych i złowić tucunare.



Płynąc wśród powalonych konarów zbliżając się do wysokich drzew dało się słyszeć niesamowity hałas. To piękne niebiesko żółte papugi araras przypominały że one tutaj są królami.

Nocna wyprawa na poszukiwanie zwierzyny również nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Wysoka woda sprawiła, że żaden przedstawiciel dzikiej zwierzyny nie zechciał przy nas zejść, aby napić się wody. Jedynie błyszczące w świetle oczy krokodyli przypominały, że w każdym miejscu Amazonii, aby zdobyć pożywienie trzeba się namęczyć.
Mimo częściowych niepowodzeń, gdyż nie udało się nam zobaczyć żółwi ani węży, wyprawa była wspaniała. Obcowanie z naturą, kompletna cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i wrzaskiem papug jest nie do opisania. Cudowne potrawy ze świeżych ryb, zjadane w cudownym klimacie Amazońskich nastrojów, nie mają sobie równych w żadnej restauracji. Niestety nasza przygoda nie mogła trwać wiecznie. Żal było opuszczać piękną Rio Cueiras, jednak obowiązki wzywały.
W najbliższych latach Rio Cueiras ma być zamknięta w celu ochrony naturalnego środowiska, więc możliwe, że było to ostatnie spojrzenie na wspaniałości tego zakątka Amazonii.