poniedziałek, 25 stycznia 2010

Droga na Margarite

Wakacje na Karaibach! Karaiby! Ileś lat do tyłu było to marzenie nie do zrealizowania dla przeciętnego zjadacza chleba. Dziś sytuacja zmieniła się na lepsze, ale jeszcze i tak z powodu ceny przelotu niewielu rodaków może sobie pozwolić na wyjazd na karaibskie wyspy.

Kiedy dowiedziałem się, że z Manaus jest możliwość dojechania na Karaiby autobusem i to jeszcze za bardzo przyzwoitą cenę, wiedziałem, że będę jednym z tych co na Karaibach spędzą wakacje.

Ile czasu może trwać podróż? W moim przypadku była to dosyć długo. Rozpocząłem podróż w poniedziałek o 5 rano, a zakończyłem w środowe południe. Pierwszy etap to przejazd z Novo Airão do Manaus. Pięć godzin w autobusie na przemierzenie 200 km, jest to jednak odcinek tak często przeze mnie przemierzany, że pominę go. Parę godzin czekania w Manaus i o godzinie 18.00 mam autobus do Caracas. Jak przystało na latynoski kraj autobus ma 40 minut opóźnienia, ale to nikogo nie dziwi. Przede mną 36 godzina jazdy do Puerto La Cruz. Dokładnie tak, 36 godzin albo półtora dnia jazdy w autobusie. Długo, ale atrakcyjna cena – tylko 200 R$ (około 250 złotych) rekompensuje trud podróży.

Pierwszy odcinek prowadzi z Manaus do Boa Vista. 800 km przez amazońską puszczę i rezerwat Indian Waimiri Atroari. Jedziemy nocą, drogą BR 174, jedyną drogą, którą można udać się z Manaus do Wenezueli. Jako że jedziemy nocą, a autobus jest wygodny - z siedzeniami, na których można się położyć - większość podróżnych śpi. Prosta droga o dobrej nawierzchni prowadzi nas przez amazońską puszczę prosto do rezerwatu Indian. W miarę szeroka droga przemienia się w wąską, z wieloma dziurami dróżkę. Jednak doświadczony kierowca pewnie prowadzi autobus. Co jakiś czas w świetle reflektorów można odczytać napisy na przydrożnych tablicach. Uśmiech na ustach wywołuje sprzeczność tablic. Jedna tablica informuje, że znajdujemy się na terenie Indian i zatrzymywanie się jest zakazane, druga - żeby zatrzymywać się na poboczu.

W środku nocy zatrzymujemy się w małej wiosce – jest tu znak, że przekroczyliśmy równik. Wioska Aldeia de Equador to punkt zmiany kierowców i posilenia się pasażerów.
Posiłek w życiu brazylijskich pasażerów to ważna sprawa. Na każdym przystanku, a z reguły są one mniej więcej po godzinie lub dwóch jazdy, wszyscy pasażerowie wychodzą z autobusu, grzecznie ustawiają się w kolejce i kupują coś do jedzenia. Nieraz aż się dziwie jak to możliwe, że człowiek może tyle zjeść.

Po dwunastu godzinach jazdy i przemierzeniu 800 km docieramy do Boa Vista.
Międzynarodowy Dworzec Autobusowy – duże litery z dumą informują, że nie jesteśmy na byle jakim przystanku czy dworcu autobusowym, ale na międzynarodowym. Właśnie stąd autobusem można dojechać do Wenezueli, Gujany... Jak wygląda Międzynarodowy Dworzec Autobusowy? Od frontowej strony prezentuje się nawet nieźle. Duże, przestrzenne trawniki, niskie palmy ozdabiają budynek. W środku masa ludzi. Pełno kiosków z pamiątkami i wszelkiego typu odzieżą, obowiązkowy punkt, gdzie można się posilić, spory kiosk z prasą, jednak poukładaną w taki sposób, że ciężko znaleźć cokolwiek. Na stanowiskach, z których odjeżdżają autobusy, błoto i kałuże.
Międzynarodowy Dworzec Autobusowy tylko od zewnątrz sprawia przyzwoite wrażenie; od tyłu tam, skąd odjeżdżają autobusy wstęp mają tylko osoby posiadające bilet i one martwią się o to, żeby nie zgubić swojego bagażu i wsiąść do autobusu. Nikt nie będzie rozglądał się i reklamował, że błoto, że kałuże…
No właśnie, bagaż. Co można przewodzić w klimatyzowanym autobusie? Oczywiście podręczny bagaż podróżny. Podręczny to jednak wyrażenie, które jest różnie rozumiane. Większość podróżnych ma parę walizek podręcznego bagażu. Niektóre asortymenty, jak opona do ciężarówki, materac, wentylator, lodówka czy pralka nie mieszczą się do walizki więc są wpychane do bagażnika autobusu bez walizki. Szczęśliwie udało się wsiąść do właściwego autobusu i z małym, tradycyjnym, opóźnieniem podróż trwa.
Większość pasażerów udaje się do Wenezueli. Mkniemy w dalszym ciągu drogą BR 174 przez amazońską puszczę. I tutaj uwaga. Jesteśmy w stanie Roraima i amazońska puszcza, która na każdej mapie w tym miejscu zaznaczona jest jako zielony obszar jest terenem płaskim, ogrodzonym od drogi niskim płotem z drutu kolczastego; z ogromną ilością trawy i rzadko spotykanych drzew.
Roraima to stan rolniczy, z ogromnymi stadami bydła oraz plantacjami soi i zboża. Jadąc drogą BR 174, mimo że jesteśmy w środku Amazonii ciężko zobaczyć las, nawet w oddali na horyzoncie nie widać dżungli. Docieramy do Pacaraima, miejscowości granicznej. Tutaj tylko krótki postój na dworcu autobusowym, oczywiście, aby się posilić i wymienić walutę.
Na wychodzących z autobusu czeka tłum mężczyzn z plikiem wenezuelskich pieniędzy w ręku, oferujących wymianę brazylijskich reali na boliwary. Kurs trzy boliwary za jednego reala jest o wiele wyższy od oficjalnego. Wkrótce rozpoczynają się transakcje.

Przekroczenie granicy odbywa się bardzo spokojnie. Przejście graniczne jest czynne do 8.00 do 12.00 i od 14.00 do 18.00.

Po wyjechaniu z Brazylii zyskujemy pół godziny czasu, gdyż właśnie o tyle trzeba opóźnić zegarki. Wenezuela wybudowała duże przejście graniczne w Santa Elena de Uairen. Duże, ale dobrze, że jest tu mały ruch. Żeby dokonać odprawy paszportowej trzeba wejść do środka budynku, poszukać odpowiedniego pokoju i oddać paszport do podbicia - uprzejmy pan lub pani wpiszą do zeszytu imię i nazwisko, cel podróży oraz zawód.
Wjazd do Santa Elena - przy pierwszej stacji benzynowej widać, że prawdziwa jest opowieść o niskiej cenie paliwa w Wenezueli. Potrójna, długa kolejka samochodów, w większości na brazylijskich rejestracjach, potwierdza opłacalność przekroczenia granicy - choćby tylko po to, aby napełnić bak samochodu.
Wyjeżdżamy z miasta. Z okien widać piękną Gran Sabana z Narodowym Parkiem Canaima. To właśnie tutaj znajduje się 105 metrowy Salto Angel – najwyższy na świecie wodospad. Kilkanaście kilometrów podziwiania krajobrazów sawanny i po raz pierwszy mamy styczność z brutalną rzeczywistością Wenezueli.
Wojskowa kontrola dokumentów. Tym razem wszyscy muszą wysiąść, chwycić za swój bagaż i otworzyć go, żeby szczegółowo pokazać co się wwozi do Wenezueli. Drobiazgowa kontrola przedłuża się, nie wiadomo jaki jest humor żołnierzy i jak długo będziemy kontrolowani.
Wreszcie udajemy się w dalszą podróż. Gran Sabana jest rozległa, dzika i odludna. Trawa, gdzieniegdzie niskie drzewa, od czasu do czasu rzeczka, polna droga to krajobraz, który ogląda się godzinami jazdy. Od czasu do czasu pojawiają się małe domki kryte rodzajem miejscowej strzechy, ładnie wkomponowujące się w krajobraz.
Wielu turystów przyjeżdża, aby wykąpać się w jednym z licznych wodospadów albo dżipem jechać po bezdrożach sawanny. Po drodze mijamy osady Indian Pemon z licznymi pamiątkami wystawiony na sprzedaż. Autobus zwykle często zatrzymywał się przy tych wioskach, nasz jednak mknie do przodu, tak jakby jak najszybciej chciał uciec z tego miejsca. Kierowca później opowiadał, że dwa tygodnie wcześniej w jednej z tych osad został napadnięty autobus. Jeden z kierowców został zabity, a pasażerom zabrano wszystkie bagaże i zostawiono ich w samej bieliźnie. Po tych informacjach wszyscy podziwiamy krajobrazy i marzymy o jak najszybszym opuszczeniu sawanny.
Co kilkanaście kilometrów są wojskowe punkty kontroli dokumentów. Wybudowane przy nich kamienne wieżyczki ochronne z otworami strzelniczymi nie zachęcają do przejechania bez zatrzymania się.

Wojskowy punkt kontrolny to wielka niewiadoma.
Nigdy nie wiadomo jaka będzie reakcja znudzonych żołnierzy. W jednym punkcie ogłoszono nam, że na poprzednim autobus nie zatrzymał się i teraz wszyscy jesteśmy zatrzymani do decyzji przełożonego. Po 15 minutach rozmów i 50 boliwarach łapówki jedziemy dalej. Kolejna kontrola dokumentów. Rozgniewany żołnierz ledwie co spogląda na paszporty, interesuje go co mamy w podręcznych torbach, plecakach. Znajduje laptop, pyta o rachunek za niego, jako że właściciel go nie ma, żołnierz zabiera komputer i każe iść za nim. Po 3 minutach właściciel wraca z laptopem w ręce i uśmiechem na ustach mówi, że jeden papieros załatwił sprawę.
Opuszczamy Gran Sabana, przejeżdżamy przez tereny zamieszkałe przed wenezuelskich Indian. Biedne osady, jakże różne od bogatszej północy kraju.

Autobus, jak każdy pojazd, ma prawo się zepsuć. Tak samo było i z naszym pojazdem. Godzina postoju w szczerym polu.
Brazylijskie, luźne podejście do rzeczywistości również i w tym momencie rozładowało sytuację. Kierowca szybko przemienił się w brudnego mechanika. Wystawiając głowę z wnętrza mechanizmu autobusu podśpiewywał sambę. W przydrożnym rowie grono Brazylijczyków rozpoczęło taniec i zabawę.
Przed wieczorem zatrzymujemy się na posiłek. Tanie, smaczne jedzenie. Warto zwrócić uwagę na… bardzo dobre wykałaczki. Wykałaczki, zrobione z takiego drewna, że zaostrzone końcówki nie łamią się po pierwszym włożeniu między zęby.

Niestety, na całej trasie, tym, którzy wchodzą do toalet należy się medal za odwagę.

Kolejna noc w autobusie. Droga wąska. Z ciężarówki przed nami wypada jakiś metalowy przedmiot i uderza w przednią szybę autobusu. Na szczęście szyba, mimo uszkodzenia, trzyma się i nikomu nic się nie stało.
Zatrzymujemy się, żeby zatankować autobus. Ile kosztuje litr paliwa? To jest bardzo interesujące pytanie, a odpowiedź doprowadza do bólu wielu kierowców. W Wenezueli litr ropy kosztuje 0,048 boliwara, czyli za 85 litrów ropy do zapłacenia jest troszkę mniej niż jeden dolar. Benzyna jest oczywiście droższa - litr kosztuje 0,097 boliwara. Cena jest tak niska, że aby mieć dowód, że tak jest naprawdę, robię zdjęcie dystrybutorowi.
Jednak zapomniałem, że jestem w Wenezueli - po chwili wyrasta przede mną dwóch żołnierzy i rozpoczyna się rozmowa na temat po co zdjęcie, że nie wolno, że to miejsce strategiczne itd. Pozostało tylko ze spuszczoną głową przytakiwać na wszystko i powtarzać: „ja nie wiedziałem, więcej nie będę...”. W mroku jedziemy dalej: Upata, Ciudad Guarana, El Tire, Anaco, Barcelona to miejscowości. Na dworcach autobusowych przyjemny widok rozwieszonych pod zadaszeniem hamaków z całymi rodzinami oczekujących na swój autobus.
W tej części Wenezueli nie ma już tak częstych kontroli dokumentów. Nad ranem dojeżdżamy do Puerto La Cruz. Przy wyjściu z autobusu tłum taksówkarzy przekrzykuje się, oferując swoje usługi. Wybieramy naszego szczęśliwca i z bagażem w ręku jedziemy pustymi ulicami miasta na przystanek promu, który zawiezie nas na Margaritę. Mamy do wyboru dwa rodzaje promów. Jeden tańszy i wolniejszy, drugi szybszy i trochę droższy.
Wybieramy drugi wariant, gdyż cena i tak nie jest zbyt wysoka. Wraz z nami na promie sporo samochodów dostawczych z wszelkim zaopatrzeniem, na wyspę wszystko trzeba dowieść. Trzy godziny jazdy szybko mijają.
Wysiadamy na wyspie Margarita. Docieram na Karaiby. Turkusowy kolor wody utwierdza w przekonaniu, że jestem we właściwe miejsce.

Brak komentarzy: