Zwiedzając miasto warto zajrzeć do kościoła św. Dominika (Iglesia de
Santo Domingo). Tu zrozumiemy dlaczego w wielu kościołach Ameryki
hiszpańskojęzycznej, na obszarze od Ziemi Ognistej do Rio Grande, można ujrzeć
figurę świętego o intrygującym wyglądzie, zaopatrzoną w dziwne atrybuty.
Przedstawia młodego mężczyznę o ciemnej cerze i krótkich, mocno kręconych
włosach, o sympatycznym wyrazie twarzy, noszącego biały habit dominikański z
czarnym płatem szkaplerza zamiast kaptura. Mulat trzyma w ręku miotłę,
najprawdziwszą miotłę jutową, i to na ołtarzu! U stóp ma myszy, często również
kota, a nawet psa, jeśli rzeźbiarzowi starczyło na postumencie miejsca.
To święty
Marcin de Porres, pierwszy Mulat wyniesiony na ołtarze, kanonizowany dopiero w
1962 roku przez Jana XXIII, chociaż jego proces beatyfikacyjny ukończono w
Limie już w 1664 roku, dwadzieścia pięć lat po śmierci tego niezwykłego
człowieka.
Iglesia de Santo Domingo (kościół
św. Dominika), usytuowany na początku Camaná, została wzniesiona na gruncie
podarowanym w 1535 r. przez Francisca Pizarra dominikaninowi Vicentemu
Valverdemu. Budowa trwała od 1540 do 1599 r., a większą część wnętrza
przekształcono pod koniec XVIII w.
W kościele znajdują się nagrobki św. Róży,
św. Jana z Macias oraz św. Martína de Porres (pierwszego czarnoskórego świętego
z Ameryki), jak też alabastrowy posąg św. Róży, podarowany kościołowi przez
papieża Klemensa w 1669 r., oraz piękne mozaiki przedstawiające sceny z życia
św. Dominika.
Krużganki są ciche i przyjemne. Spoglądając na nie można zachwycić się
wspaniałą architekturą kolonialną. Św. Marcin de Porres mieszkał w klasztorze
Dominikanów prowincji św. Jana Chrzciciela, tym samym, który stoi do dziś i
stanowi architektoniczną ozdobę obecnie 9-milionowej Limy.
W kolejnych
stuleciach kościół i klasztor poddawano modyfikacjom po licznych trzęsieniach
ziemi. Pod względem architektury ciągle jawi się jako przykład bogatego baroku
peruwiańskiego z domieszką elementów neoklasycznych i odległymi wpływami
mauretańskimi.
Ogromne gmachy klasztorne, założone na planie kwadratu wokół
przestronnych wirydarzy, służyły pierwotnie nie tylko zakonnikom, ale i
studentom.
Klasztor jest swoistą ostoją peruwiańskiej sztuki sakralnej. Posiada ogromny
zbiór ksiąg, bogatą kolekcję mebli, liczne obrazy przywiezione z Europy i
malowane na miejscu w duchu sławnej szkoły kuzkańskiej.
Jego wirydarze to oazy
ciszy, sprzyjającej medytacji i trwaniu w jedności z Bogiem; to zaciszne ogrody
pełne tropikalnych roślin; to przykład maestrii w sztuce układania azulejos –
płytek ceramicznych o nieprawdopodobnym bogactwie wzorów. Z płytek tych ułożono
kwiatowe wzory na filarach i ścianach galerii.
Ale klasztor i kościół to przede wszystkim miejsce pamiątek i relikwii
świętych, sanktuarium ich czci. Pod schodami przewodnicy pokazują celę, gdzie
żył w skrajnym ubóstwie św. Marcin. Sarkofag z jego szczątkami znajduje się w
jednej z kaplic, podobnie jak sarkofag jego sąsiadki i koleżanki, św. Róży z
Limy.
Kościół św. Dominika, połączony z
klasztorem dominikanów znajduje się tuż za wzniosłą i piękną katedrą w Limie.
Wszystkie miejsca kościoła ukazują typową religijność pozostawioną przez
hiszpańskich kolonizatorów.
Figury świętych są ubrane w bogato zdobione szaty i
peruki. Na każdym kroku napotyka się nawiązanie do dwóch świętych z Limy: Róży
i Marcina de Porres. Ona – kobieta wyjątkowej urody, córka rodziny „czystej”
krwi, on – Mulat, zrodzony z obywatela hiszpańskiego i córki afrykańskich
niewolników.
Sąsiedzi, ludzie jednego ducha, wskutek podziałów społecznych z
konieczności oddaleni od siebie. Połączyła ich miłość do Boga i ludzi. I
świętość. Doczekali się wspólnego ołtarza i kultu jednakowo głęboko
zakorzenionego w kulturze i świadomości peruwiańskiej.
Święta Róża, a właściwie
Isabel, bo takie imię otrzymała na chrzcie świętym, przez swoją mamę była
zarazem ukochana i odrzucana. To właśnie matka, ujrzawszy niezwykłą piękność
dziewczynki, nazwała ją Różą. Izabela-Róża szybko odkryła w sobie ducha ascezy,
lecz przede wszystkim służby. Oddała się służbie chorym.
Tatuś Hiszpan
nie lubił św. Marcina za kolor skóry -
mama była Murzynką. Dominikanie nie chcieli go przyjąć na brata zakonnego, bo
był nieślubnym dzieckiem. W końcu go przyjęli, a nawet uczynili po latach
przełożonym.
Studiów marketingu nie skończył, ale jego jednoosobowy „bieda
biznes” wspierał dziennie 160 nędzarzy, a według wyliczeń skrupulatnych
buchalterów tygodniowo wydawał na to ok. 2000 USD. Jak mu zamykali drzwi do
chorych, to przenikał przez nie.
Nie tracąc czasu na podróże, dzięki darowi
bilokacji zjawiał się przy cierpiących daleko od Limy, której nigdy nie
opuszczał. Zawszonych i zarobaczonych nędzarzy kładł we własnym łóżku.
Kiedy
nie miał pieniędzy na wykup niewolników, zaproponował przełożonym, żeby go
sprzedali jako niewolnika i za to wykupili innych. Ciężko harował – żebrząc na
żebraków, lecząc chorych, tworząc sierocińce i zamiatając w klasztorze.
Dzieci w pierwszej klasie peruwiańskiej
szkoły podstawowej czytają, jak to św. Marcin sprawił, że z jednej miski jedli
kot, pies i mysz. Jeszcze inni mówią, że zadziwiało, kiedy buszujące po
spiżarni myszy posłusznie szły za braciszkiem do ogrodu.
Możemy wierzyć lub nie we wszystkie cuda, których dokonywał św. Marcin.
3 komentarze:
Bardzo interesujące miejsce, szkoda, że to tak daleko od Polski, bo z chęcią bym tam pojechała. Ciekawy wpis i świetne zdjęcia, dzięki za przybliżenie tak wspaniałego miejsca. Pozdrawiam :)
Lima i Peru wogole sa ciekawe
Dziękuję ogromnie. Moc pozdrowień.
Prześlij komentarz