czwartek, 27 stycznia 2011

Taboga

Do zagubionej na Oceanie Spokojnym wyspy Taboga w 1513 roku dotarł Vasco Nunes de Balboa i od tego momentu rozpoczyna się spisana historia wyspy i jej mieszkańców. 
Indiańska nazwa wyspy oznacza „obfitość ryb” . Przetrwała ona do dnia dzisiejszego mimo, że na przestrzeni lat próbowano zmienić jej brzmienie. 
Do odległej o 20 km od miasta Panama wyspy dotarł ks. Hernando de Luque i 29 czerwca 1524 oficjalnie utworzył na wyspie miejscowość. Nawiązując do tej daty nadał wyspie i miejscowości nazwę San Pedro. Później wyspę znano jako San Pedro de Taboga albo jako Wyspa Kwiatów (Isla de las Flores).
Wraz z księdzem Hernando wyspę zamieszkiwali głównie wyzwoleni niewolnicy przybyli z Wenezueli i Nikaragui. 



W centrum osady powstał kościół św. Piotra, a wokół niego domostwa. W XVII wieku wyspa stała się celem ataku piratów. W 1671 r. Henry Morgan wraz z podległymi piratami podbił wyspę, aby ogołocić ją z zasobów lokalnego wina. 

Dzisiaj wyspę zamieszkuje około 1600 mieszkańców żyjących głównie z turystów i rybołówstwa. 

Oczywiście nie wiedziałbym o istnieniu tak zacnej wyspy jaką jest Taboga, gdyby nie właściciel biura podróży PeKS (nie mylić z powszechnienie znaną i szanowaną instytucją jaką jest firma przewozowa PKS). Otóż wspomniany właściciel biura podróży zaoferował po iście konkurencyjnych cenach zwiedzenie wyspy. W cenę 12 dolarów była wliczona podróż w dwie strony oraz opieka właściciela biura. Propozycja, którą ciężko odrzucić. 

O 8 rano z przystani usytuowanej nieopodal wejścia do Kanału Panamskiego od strony Pacyfiku wypłynęła motorówka z nielicznymi mieszkańcami wyspy oraz nami dwoma. Półgodzinna podróż, podczas której minęliśmy liczne statki czekając na wpłyniecie do Kanału, minęła szybko i spokojnie. Sama miejscowość okazała się bardzo spokojna i zadbana. Brak samochodów (za wyjątkiem kilku małych ciężarówek będących na usługach władz miasteczka) i zadbane klomby w pełni uzasadniały nazwę Wyspa Kwiatów. 



  Wraz z właścicielem biura podróży PeKS rozpocząłem poznawanie wyspy. Schludne, czyste uliczki, wiele różnokolorowych kwiatów. Widok na ocean, spokojne łódki stojące na plaży. Jednym słowem iście sielski widok. Z przyjemnością przechodziłem między zadbanymi domkami, uprzejmymi mieszkańcami, którzy z daleka pozdrawiali miłym słowem Benos Dias. 




Przed nami, rzec można, otworzył się plac przykościelny. W tym miejscu ks. Hernando postawił pierwszy drewniany kościół. W XVIII w. jego miejsce zajął obecny murowany. Od kościoła wiedzie ścieżka do Sendero de las Tres Cruces – miejsca, gdzie są ustawione trzy krzyże. Zwykle z takiego miejsca roztacza się wspaniały widok, więc z ochotą rozpocząłem wędrówkę tą drogą. 

Początkowo dróżka biegła między domami. Po paru skrętach zaczęła ciągnąć się między mniej zamożnymi domostwami, co zaznaczało się między innymi zmianą dbania o zewnętrzny wygląd domostw. Po chwili ścieżka zaczęła się wić między drzewami tropikalnej dżungli. Oczywiście właściciel biura podróży PeKS wskazywał drogę - trzeba tutaj dodać, że miał ułatwione zadanie, gdyż co kawałek na drzewach znajdowały się tabliczki ze strzałkami i napisem Sendero de las Tres Cruces wskazujące kierunek marszu. Droga ciągle wiodła w górę.

No tak – pomyślałem - trzy krzyże pewnie stoją na szczycie wzgórza i rozciąga się z stamtąd wspaniały widok na wyspę i okolice. Idę ciągle w tyle za właścicielem biura podróży PeKS i muszę przyznać, że zaczyna brakować mi sił. Czuję, iż mimo że nie pada deszcz ani nie wszedłem do żadnej rzeczki, strumyka czy oceanu jestem cały mokry. Za każdym zakrętem mam nadzieję, że to już ten ostatni i za nim zobaczę trzy krzyże. Niestety to tylko moje marzenia… Za każdym zakrętem widzę tylko drogę wijącą się w górę.
Pot – to on sprawił że jestem cały mokry – spada na ziemię. W ręce trzymam aparat (nie powiem jaki, żeby nie było podejrzenia o reklamę, ale chodzi o taki tradycyjny „głupi Jaś”) - od potu zmókł tak, że na wyświetlaczu jest tylko biała plama. Mimo to robię co jakiś czas zdjęcia, mając nadzieję, że jednak coś z nich wyjdzie. Okazało się, że wyszło. 


Ostatnie 100 metrów wspinaczki to prawdziwa mordęga. Oczywiście właściciel biura podróży PeKS już jest na szczycie i krzykami zachęca mnie do wejścia. Żeby pokonać ostatnie 100 metrów potrzebuję zrobić cztery dłuższe odpoczynki. Wreszcie są! Trzy krzyże! Dotarłem! 
Trzy krzyże to raczej trzy krzyżyki. No dobra zostawmy ich wielkość. Są; dotarłem. Niestety wkoło tylko gęsta tropikalna roślinność i nici ze wspaniałych widoków. Teraz tylko odsapnąć i napić się troszkę wody. No właśnie napić się wody, ale nie mamy wody. Wejść na szczyt tropikalnej wyspy i mieć wodę ze sobą to przecież zabawa, ale nie wejście z właścicielem biura podróży PeKS. 

Nasza wyprawa to prawdziwa szkoła przetrwania. Nie mamy żadnej mapy, kompasu, nie mamy wody – takie gadżety to dla cieniasów, z nimi każdy potrafiłby tutaj dotrzeć. Teraz właściciel biura podróży PeKS zrobił krótkie rozpoznanie terenu i oferuje zejście na drugą stronę  wyspy. Tam ścieżka wkrótce przemienia się w drogę, po której może przejechać samochód terenowy – nie widziałem na wyspie żadnego takiego, no ale wszystko jest możliwe. Rozpoczynamy schodzenie. Napiłbym się wody – ta myśl coraz częściej mnie nawiedza. Trzeba przyznać, że tropikalna roślinność jest ładna. Szkoda tylko że nie ma wody do picia.
Idziemy w dół - nasza droga wkrótce ponownie zamienia się w ścieżkę. Dochodzimy do plantacji bananów.


W roślinności jest mały przesmyk,  przez który widać ocean. Ładny widok - szkoda tylko, że nie ma tutaj wody.

Idziemy dalej ścieżką. Po chwili ścieżka przemienia się w szeroki pas, na którym są tylko cienkie liany. No tak liany w lasach tropikalnych to normalka, w przeciwieństwie do wody do picia, której brakuje. Liany chyba nie lubią nas albo chcą nam powiedzieć, żebyśmy zaprzestali wędrówki. Co chwila splatają nasze nogi. Jednak właściciel biura podróży PeKS idzie do przodu, zgodnie z zasadą byle niżej, byle  nie zawrócić. To ja za nim… Dochodzimy do suchego koryta rzeki. No tak, nawet w rzece nie ma wody, a ja bym się napił. 

Koryto rzeki, pełne kamieni, ma jedyny plus -idzie w dół. Mężnie krocząc za właścicielem biura podróży PeKS pokonuję kolejne metry, myśląc stale o wodzie do picia. Na chwilkę zatrzymuję się i spoglądam na czarno-zieloną żabkę. Jej pewnie też brakuje wody - pomyślałem (niestety, jej zdjęcie nie wyszło najlepiej).
Koryto rzeki kończy się gęstymi zaroślami. No cóż nie ma szans powrotu, trzeba przedzierać się przez nie. Z maczetą każdy by potrafił, a ja mam ze sobą właściciela biura podróży PeKS… więc śmiało brnę do przodu.
Wychodzimy na piękną plaże. Widok wspaniały. Woda w oceanie cudowna. Niestety nie nadaje się do picia!  Cóż za ironia losu - siedzę w oceanie i marzę o butelce wody. Piękna plaża, woda wprost cudowna do kąpieli. Odpływ sprawia, że co chwila nasza plaża się powiększa, ale i tak od strony wyspy tylko tropikalna dżungla, a na wybrzeżu kamienie i woda. 


Jak dostać się do miejscowości? Kierunek znamy - to akurat najprostsze, ale nie wiemy jak się tam dostać. Napiłbym się wody! Godzina leniuchowania starczy. Trzeba ruszać, za cztery godziny mamy powrotną motorówkę do hotelu. Widzimy mała łódeczkę miejscowych rybaków. Dwóch z nich nurkuje i wyciąga mariskos, które w miejscowych restauracjach zamienią się w smakowite kąski. Oni gestami utwierdzają nas w przekonaniu, że kierunek, w który chcieliśmy iść, jest słuszny. Jednak kamienne wybrzeże nie jest łatwą droga. Napiłbym się wody! W końcu właściciel biura podróży PeKS dogaduje się w rybakami, aby nas podwieźli. Dogadanie się wcale nie było sprawą prostą.

Nasi rybacy to Indianie, którzy mówią co nieco po hiszpańsku, my po portugalsku. Ale właściciel biura podróży PeKS daje sobie radę.  Łódka zbudowana jest z jednego pnia drzewa. Jest bardzo wywrotna i ma duże zanurzenie. W środku już jest duży zapas złowionych langust i jeżowych kulek. Dostaję zaszczytne miejsce na przedzie łódki. Trzeba tylko podwinąć nogi i nieruchomo siedzieć, gdyż każde poruszenie się może spowodować utratę równowagi i wylądowanie z całym „dobytkiem” – tym, co złowili Indianie w oceanie.

Właściciel biura podróży PeKS dostał bardziej odpowiedzialne zadanie - ma ciągle wylewać wodę z łódki. Nie wiadomo czemu ocean tak lubi tą łódkę, że ciągle do niej wlewa się woda. Żeby upewnić naszych Indian o naszych pokojowych zamiarach właściciel biura podróży PeKS przy pierwszej okazji wyrzucił nóż Indian do wody. Stary Indianin dzielnie wiosłuje.  Napiłbym się wody! 
  Dwaj pozostali Indianie przemieniają się w kozice panamskie i w takim samym tempem jak my po wodzie przemieszczają się wzdłuż wybrzeża. Szkoda, że nie można pić słonej wody! Mijamy stado pelikanów. Piękne ptaki. Jak zbliżamy się zbytnio do nich to podrywają się do lotu i pokazują cały swój majestat.  Po godzinie płynięcia Indianie podejmują decyzje o zamianie miejsc. Teraz oni płyną, a my robimy za kozice panamskie. No cóż nie ma co dyskutować. Jesteśmy im wdzięczni za okazaną pomoc i za możliwość podziwiania pelikanów z bliska. 




Rozpoczyna się skakanie po kamieniach. Przy każdym kolejnym kamieniu zastanawiam się czy za nim jest woda. Niestety zawsze tylko kamień i nie ma wody. Kolejna godzina upływa na skakaniu i myśleniu o wodzie.
Udało się! Dotarliśmy do plaży i miejscowości. 

Ciekawostką jest to, że na Taboga mała butelka wody jest droższa niż napój energetyczny czy napój gazowany. Z przyjemnością ugasiłem pragnienie. 

Muszę przyznać że wyprawa z właścicielem biura podróży PeKS była wyczerpująca i ciekawa. Interesujące przejście przez tropikalny las, wspaniała dzika plaża. Zastanawiam się, jak właściciel biura podróży PeKS trafił na nią. Później w ciągu 2 godzin kroczenia do cywilizacji nie było żadnej innej plaży. 

  Niewątpliwie była to przygoda, którą długo będę wspominał. Ale nie polecam nikomu wypraw w tropikalne lasy bez mamy, kompasu i wody - no chyba, że idzie się na wyprawę z właścicielem biura podróży PeKS.

1 komentarz:

kasia pisze...

naprawde jestem pod wrazeniem,ten wpis jest jak najlepszy przewodnik podrozy.Zreszta nie tylko ten.
Pozdrawiam