piątek, 13 marca 2009

Boliwia część 1

Całkiem niespodziewanie wylądowałem w Santa Cruz de la Sierra, drugie pod względem wielkości i ważności (po stolicy La Paz) miasto w Boliwii. Była to wyprawa w nieznane. Żadnych wiadomości na temat czego można się spodziewać w Boliwii, co można zwiedzić, gdzie się zatrzymać, jakie warunki tutaj będą. W moich planach było udanie się do redukcji jezuickich, pozostałości po czasach pierwszej ewangelizacji Ameryki Łacińskiej, ze znajdują się w pobliżu Santa Cruz udało mi się wyczytać z przewodników. Niestety żaden przewodnik nie napisał ze na ich zwiedzanie potrzeba przynajmniej dwa – trzy dni, a na tyle czasu nie miałem. Może przy następnym razie uda się pojechać i zobaczyć jezuickie misje. Tutaj też ważna informacja dla niektórych osób przy wyjeździe z Brazylii do Boliwii trzeba okazać książeczkę szczepień na żółtą febrę.Ogólnie rzecz biorąc Boliwia sprawia wrażenie jakby zatrzymała się 25 lat temu w rozwoju i poza niektórymi wyjątkami tak funkcjonowała. Budynki w mieście przypominają budynki rodem ze starych wersji filmu Zorro, mimo ze to nie Meksyk, bardzo ładne w stylu kolonialnym z sympatycznymi kolumnami podtrzymującymi daszek nad chodnikiem. Cały szkopuł jest jednak w tym, ze od bardzo dawna nikt tych budynków nie remontował, w związku z tym odpadający tynk, odchodząca farba od ścian, widoczny brud to normalność.



Co od razu rzuca się w oczy to ogromna liczba ludzi pracujących na ulicy. Pracujących znaczy się sprzedających różne produkty. Na każdym skrzyżowaniu i przy dłuższej ulicy co 10 metrów widać ludzi sprzedających gazety, słodycze, napoje, papierosy, hamburgery, owoce i… oferujące usługi telefonicznie. W dobie telefonów komórkowych wszędzie widać osoby sprzedające karty telefonicznie lub stojących na ulicy z automatem na pieniądze i zapraszających do zadzwonienia właśnie od niego. Na ulicach widać dużą ilość indian.




U większości Boliwijczyków można zauważyć rysy pierwotnych mieszkańców Ameryki Łacińskiej. Ale można tez zobaczyć samych Indian w tradycyjnych strojach, wyróżniającymi się charakterystycznymi kapeluszami podobnymi do meloników. Kapelusze te noszone przez kobiety wskazują na jej stan cywilny, gdyż panny przechylają je na bok głowy zaś mężatki noszą na środku głowy. Niestety, często indianie stojący na ulicy żebrzą o przysłowiową kromkę chleba. Chodniki są bardzo wąskie, mimo tego tętni na nich życie. Wiele dzieci bawi się miedzy przechodniami lub przebywa wraz z matkami sprzedającymi różne rzeczy. Pięknym obrazem był widok dwóch maluchów grających w kosi, kosi łapki na progu domu przy pół metrowym chodniku. Mieściły się tylko na progu a przechodzący ludzie w ogóle na nich nie zwracali uwagi. Chodnik to też często miejsce jedzenia posiłków, kąpania dzieci, przewijania maluchów.




Ciekawie wygląda też flota samochodowa krążąca po ulicach Santa Cruz. W większości są to stare samochody pamiętające lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte miedzy którymi można zobaczyć piękne, nowoczesne jeepy. Jazda samochodem to też dobra przygoda. Na większości skrzyżowań światła są tylko ozdobą. Kto pierwszy wiedzie ten ma pierwszeństwo. Pieszy musi zapomnieć o wszelkich prawach, no może poza tym prawem żeby jak najszybciej zejść z jezdni i uważać kiedy na nią wejdzie.




Ważnym miejscem w boliwijskim mieście zajmują place. Są one rozmieszczone blisko siebie, około 15 minut jeden od drugiego, i niezależnie od wielkości charakteryzują się ładnym utrzymaniem i zawsze są pełne ludzi. Mimo dużej ilości ławek większości jest zajętych przez ludzi w różnym wieku, często grających w szachy, warcaby lub karty lub po prostu siedząc w cieniu drzew i popijających kawę lub herbatę z liści koka. Na każdym placu z wózkami jeżdżą sprzedający z termosów kawę i herbatę. Na placu można spotkać tylko dwa rodzaje pracujących osób: sprzedających gorące napoje lub pucybutów. Nie tak dawną inflacje widać w niektórych sklepach gdzie można zobaczyć w gablotach sterty nic nie wartych pieniędzy.








Brak komentarzy: